sobota, 9 stycznia 2016

Zima zła? O morsowaniu i nie tylko ...

Po rekordowo ciepłym grudniu nadszedł mroźny początek stycznia. Dokładniej silny mróz, poniżej -10oC trwał raptem kilka dni i już przyszła odwilż. Zima oczywiście wpływa na życie jednostek i społeczeństw. Do tego stopnia, że nomenklatura meteorologiczna znalazła swoje drugie znaczenia, jak choćby 'zamrożenie relacji' czy 'odwilż w stosunkach'. Teraz jednak nie mam zamiaru iść w kierunku językowo-politycznych dygresji.
Niskie temperatury budzą atawistyczną potrzebę ograniczenia aktywności i mimo stałocieplności potrzebę zaszycia się pod kocem najlepiej przy kominku lub (częściej) przy kaloryferze ;). Tymczasem zmniejszenie aktywności nie jest bynajmniej lekarstwem. Wręcz przeciwnie - to właśnie aktywność fizyczna i psychiczna poprawia odporność, zmniejsza ryzyko depresji i złego samopoczucia. W czasach prawdziwych zim (pamiętacie nostalgiczną I'm Dreaming of a White Christmas?) zimowe sporty były nie tylko domeną oglądanych w TV zawodowców lub tygodniowego wyjazdu na narty.

Ten ostatni zwyczaj klasy średniej też zresztą cokolwiek zbacza na manowce. Jako, że sam ulegam co roku temu obyczajowi, mogę chyba pozwolić sobie na jego krytykę, nie będąc oskarżony, że mówię źle o zjawisku, o którym nie mam pojęcia. Już nie tylko same wyciągi ale wręcz podgrzewane fotele w wyciągach, rozbudowująca się z prędkością światła infrastruktura, słowem postępująca komercjalizacja czyni z nart zjawisko bardziej konsumpcyjnym niż rekreacyjnym. Zapewne dlatego jako pewna alternatywa powstała nowa moda, wciąż początkująca, na ski-touring. Pozostaje mieć nadzieję, że uniknie takiej komercjalizacji jak to ma miejsce z "narciarstwem". Czyli także dużej popularności...

Jednak większość Polski to obszar nizinny i płaski, ewentualnie lekko pagórkowaty. Stąd narty "górskie" pozostaną dla większości co najwyżej corocznym "eventem". Jeszcze ćwierć wieków temu przez 5-6 tygodni w roku można było korzystać z sanek czy nart biegowych. Nieco mniejsze "straty" odnotowuje jazda na łyżwach (głównie dzięki miejskim lodowiskom ze sztuczną, to jest chłodzącą klimatyzacjom). W efekcie oferta aktywności zdecydowanie ... stopniała ;). Trochę szkoda, ponieważ zmiany są raczej w perspektywie kilku pokoleń nieodwracalne. Pozostaje szukać substytutów i alternatyw.

Na samym końcu chciałbym przejść do jeszcze jednej aktywności, którą można podejmować zimą, to jest kąpieli zimowych, zwanych też morsowaniem (dla językoznawców także pewna gratka te dynamicznie rozwijające się znaczenia i formy wyrazów ;) ). Ponieważ w zeszłym roku podjąłem "noworoczne" postanowienie nie kończenia bałtyckiego sezonu kąpielowego i udało się dotrzymać, także uważam, że kilka słów warto o tym dziwactwie napisać. Od razu musze wyjaśnić przyczyny tej dziwacznej decyzji. Jako pół-emigrant krajowy (czy też, jeśli ktoś woli - gdański słoik w Warszawie) uznałem, że jedną ze stron związanych z pracą ponoszę jest przeniesienie się na większość tygodnia głęboko do interioru i oddalenie się od linii brzegowej. "Postanowienie" zatem było jedną z prób rekompensaty. Zwykle przecież, to co mamy w zasięgu wcale nie daje nam satysfakcji a z reguły z tego nie korzystamy, gdy się jednak nieco oddala - jest żal, który albo pomoże się zmobilizować albo przyczyni się do rozwoju depresji.

Wypełnione postanowienie oprócz ogólnej satysfakcji (mam nadzieję, nie przeradzającej się w samouwielbienie i zarozumiałość ;) ) przyniosło kilka ciekawych obserwacji. Po pierwsze większość rozmawiających na ten temat zadawała pytanie, w którym momencie jest najzimniej. Odpowiedź jest oczywista, chociaż przed udzieleniem jej po raz pierwszy musiałem się zastanowić. Najzimniej jest przed wejściem do wody a właściwie przed wejściem na plażę. Druga obserwacja jest natury socjologicznej. W Gdańsku i Sopocie jest kilkaset osób (około promila populacji generalnej) mniej lub bardziej regularnie korzystających z radości zimnych kąpieli.
Zdecydowana większość robi to w mniejszych lub większych grupach, całkiem sporo w formalnych klubach. Rzecz jasna to żadne odkrycie, ze człowiek jest istotą społeczną i nie to, że istnieją owe kluby jest najistotniejsze ale skala rozwoju tych organizacji. Mniejszy udział "samotnych wilków" w tej grupie, gdzie przecież, w przeciwieństwie choćby do gier zespołowych, samoorganizacja nie wynika z istoty korzystania z plaży i morza. Stawiam hipotezę, że wynika właśnie z pewnego wyalienowania i "dziwactwa" wynikającego z poczucia pozostawania w sprzeczności z naturą człowieka.

Tradycyjnie dwa linki trochę na temat ;)
  • Gdańskie Morsy - prawdopodobnie jedna z najstarszych i największych organizacji tego typu, obecnie jest ich w Polsce z pewnością kilkadziesiąt.
  • Ski-touring nowa moda ale z perspektywami, oby z niezbyt dużymi ;)