sobota, 3 września 2016

Trzecia bitwa o handel

W ramach sezonu politycznego czeka nas jesienią trzecia w okresie nowożytnej historii Polski polityczna bitwa o handel. Pierwsza miała miejsce wkrótce po wojnie. Druga, mimo że rozpoczęła się także w PRL-u oznaczała wielką rewolucję liberalną i pozostaje dla zwolenników ograniczenia roli państwa niedoścignionym wzorem.

Trzecia bitwa, zgodnie z logiką historyczną, ma zatem rys kontrrewolucyjny w stosunku do tej drugiej. W ulotnych, jak moje, zapiskach, nie będę powtarzał argumentów, które od kilku lat krążą nie tylko po Polsce i Europie. Będą one powtarzane do znudzenia jeszcze wielokrotnie w najbliższych tygodniach.

Na dwie sprawy jednak warto zwrócić uwagę. Po pierwsze na naturalnie odrębne narracje (takie eleganckie słowo, dawniej mówiono po prostu "propaganda") zwolenników i przeciwników zmian. Można je także zidentyfikować jako mniej lub bardziej uświadomione odkrycie intencji. Pierwszy to stary marksowski dualizm kapitału i pracy. Sama ustawa oczywiście kapitałowi wielko-sklepowemu nie zaszkodzi, jakkolwiek teraz sprzedaje się dobrze. Problem pojawi się w ciągu kilku miesięcy od wdrożenia zmian. Proste analizy i doświadczenia międzynarodowe nie pozostawiają tu większych wątpliwości.

Drugi element narracji jest związany ze stylem życia. Jest on w istocie poważniejszy, ponieważ nie dotyczy rozgrywek o pieniądze tylko o to, jak mamy spędzać czas. Zwolennicy mówią o tym, że niedzielny czas jest dla rodziny (mając na myśli tak pracowników sklepów jak i klientów), przeciwnicy - o swobodzie wyboru i innych grupach zawodowych, które systematycznie w niedzielę i święta jednak pracują.

Ten drugi argument jest znacznie istotniejszy. W istocie, sobotni i niedzielny czas spędzany w galeriach handlowych to nie tylko potrzeba ale i (konsumpcyjny) model życia, wręcz jego symbol. Napędza on konsumpcję od wyjścia z domu (paliwo do samochodu) po powrót. Oczywiście czas spędzony w galerii niekoniecznie zmieni się w czas spędzony z rodziną, na aktywnym wypoczynku czy rozwijaniu hobby.

Z tego powodu uważam, że do rozstrzygnięcia tego sporu najlepszym narzędziem byłoby referendum. Po pierwsze - decyzja jest rzeczywiście ważka i ma skutki dla większości obywateli. Po wtóre, niezależnie od rozstrzygnięcia - byłaby trwalsza. Dla ludzi i ich gospodarki (mam na myśli nie tylko ekonomię ale i dysponowanie czasem) wcale nie jest korzystne, aby tego typu rozwiązania były tymczasowe i zmieniane z przyczyn, na których zrozumienie i zaakceptowanie większość społeczeństwa nie ma szans. Po trzecie, mimo że kampania referendalna byłaby zdominowana przez dyskusję ideologiczną, to jednak nie jest to kwestia o aż takim ładunku etyczno-moralnym jak aborcja czy eutanazja. Nie mamy też z sytuacją o wielorakich i trudnych do wytłumaczenia uwarunkowaniach państwa - jak choćby w przypadku Brexitu. Debata mogłaby się okazać więc całkiem pożyteczna także w praktyce. Trudno też polemizować z kolejnym argumentem, że jako społeczeństwo dojrzeliśmy do brania odpowiedzialności za decyzję. Akceptacja rozstrzygnięcia byłaby zatem znacznie większa niż przy centralnym modelu podjęcia tak ważkiej decyzji.

Wreszcie, za kilkadziesiąt lat, kiedy już i tych co forsują zmiany jak i tych, którzy się im sprzeciwiają nie będzie w większości na tym świecie, pozostanie krótka encyklopedyczna notatka. Wciąż nie jest jeszcze przesądzone, czy będzie ona krytyczna czy wskaże, że ta decyzja miała wpływ na inne, ważniejsze jeszcze wydarzenia, które były z nią związane. Przekonanie społeczeństwa do swoich racji nie jest łatwe. Jednak brak akceptacji to także brak rozstrzygnięcia i ciągła krytyka, że elity podejmują decyzję nad głowami obywateli.

PS. 1. Wypada przyznać się w tym miejscu do własnego zapatrywania. Osobiście nie za bardzo lubię jeździć do wielkich centrów handlowych, zarówno w niedzielę jak i w inne dni tygodnia. Nie mniej trzeba uczciwie przyznać, że kilka, kilkanaście razy w roku robię to także dzień wolny.
PS. 2. Zwolennikom ograniczania handlu w niedzielę chciałem zaproponować inny model, powiązany z niezbyt (najdelikatniej ujmując) udanym podatkiem od sklepów. Czyż nie prościej byłoby nałożyć podatek proporcjonalny do iloczynu powierzchni handlowej/powierzchni dostępnych parkingów i liczby godzin otwarcia, w tym w dni ustawowo wolne od pracy? Dobrze "wykalibrowany" podatek mógłby być całkiem sprawiedliwy i zmotywowałby na przykład sklepy do znaczącego ograniczenia ale nie likwidacji dostępu w niedziele? Wilk czasu dla rodziny jak i owca wolnego wyboru byłyby całe a i rozwiązanie podatkowe mogłoby być lepsze i efektywniejsze od obecnie wprowadzonego.

Młodszym czytelnikom, dla przypomnienia historii: