niedziela, 16 października 2016

Czy minister finansów może być patriotą?

Od kilku tygodni Polska nie ma właściwie MF. To znaczy jedna osoba łączy funkcje szefa państwowych służb gospodarki i finansów. Jednak nie o personalia chciałem zahaczać a o zjawiska, których efektem jest taka własnie decyzja. Niewątpliwe bowiem MF pełnił rolę "czarnego luda" w każdym rządzie.

Mając nad pozostałymi resortami władzę kontrolną, ktokolwiek zasiadał za biurkiem w gabinecie przy ul. Świętokrzyskiej miał uprawnienia bliskie premierowi a w szczegółach od swoich szefów nawet większe, ponieważ wzmocnione aparatem do zaglądania w portfele innych resortów. Jako, że co do zasady prawie zawsze tym ostatnim brakowało środków, jemu (rzadziej jej) płacono za to, żeby mówił/a: a skąd na to mam wziąć? Czy naprawdę mam zwiększyć podatki? Czasami zresztą i takie decyzje były podejmowane, chociaż miejską legendą jest wysoki fiskalizm naszego kraju (precyzyjniej: formalnie podatki są średnio-wysokie ale szara strefa niweluje je dość radykalnie).

Główny księgowy rządu zaczął mieć złą prasę nie tylko z powodu swojej własnej pryncypialności. Wynika to z szerszego zjawiska, że generalnie, księgowi z zawodu zaufania społecznego, stali się (czy też wrócili do stanu, w którym kiedyś popularna kwalifikacja ich zaliczała, tj. do finansjery) banksterami, wykorzystującymi swoją wzmacnianą trikami i niezrozumiałymi terminami wiedzę do pomnażania swoich kosmicznych majątków.

Jakkolwiek sąd ten będzie niesprawiedliwy dla większości księgowych,na-co-dzień, za wcale nie tak duże pieniądze, wykonujących swoje codzienne obowiązki, to musimy zauważyć, że swoista degradacja profesji księgowego w dużych korporacjach i zastąpienie solidnej służby finansowej "kreatywną" księgowością, ma tu swoje "zasługi". Rykoszetem dostało się osobom podejmujących się misji (często niezbyt udanych prób) pilnowania dyscypliny finansów.

Rzecz jasna publika ma tu swoje zasługi. O ile ojca (a w polskich warunkach pewnie częściej matki) średniozamożnej rodziny dopuszczającej do życia ponad stan i wydawania więcej, niż się zarabia, nikt rozsądny nie pochwaliłby. Taki sam strażnik finansów wspólnoty, jaką jest nasz piękny kraj, odsądza się od czci i wiary za to, że próbuje jedynie dokładnie tego samego, co zaniepokojona wzrostem kredytów rodzina robi ze swoimi wydatkami. Czyli po prostu kontroluje je. Polskie rządy są jednak rozsadzane od wewnątrz między-resortowymi konfliktami. Pieniądze przecież muszą się znaleźć dla każdego z nich na ... Tu następuje długa lista chwytających za serce celów społecznych/strategicznych/ideologicznych, gdzie oszczędzanie jest przecież nieludzkie.

W rezultacie dług publiczny nieustannie rośnie i jedynym beneficjentem tego są ... banki i osoby z kapitałem, zarabiający na tym, że za pośrednictwem rządu pożyczają nam coraz większe kwoty za stosowny procent. Te koszty już obecnie zbliżają się do tysiąca złotych na mieszkańca i z każdym nowym słusznym wydatkiem będą rosnąć.

Historia jednak uczy, że prędzej czy później, zarówno rodzinę żyjącą ponad stan jak i całe kraje czeka twarde lądowanie. Następuje ono tym szybciej, im rodzina jest uboższa lub kraj mniejszy. Elastyczność i siła oddziaływania dużych mogą oczywiście równoważyć dużo większe długi. Najświeższym i najbliższym geograficznie jest historia fatalnego zarządzania finansami publicznymi Grecji, z wszystkimi grzechami rozrzutności, oszustw i twórczej księgowości na jej stronach.

Teraz Grecy mają poczucie narzucania im rozwiązań pod warunkiem dalszej pomocy i mając alternatywę albo zaciskać pasa pod dyktando "trojki" albo porzucić strefę Euro, UE i cofnąć się o kilkadziesiąt lat w rozwoju gospodarczym. Obecny rząd, mimo że deklarował w kampanii wyborczej wariant B realizuje, chociaż z oporami i powoli, "narzucony" plan A.

Jako źródło ograniczenia niepodległości trzeba jednak uczciwie wskazać nie tylko zagranicznych "banksterów", pompujących swoje wyniki na rosnącym oprocentowaniu greckich obligacji (a potem grających na spadki ich giełdowej wartości) ale też pokolenia greckich polityków, którym skutecznie udało się faktycznie zlikwidować skuteczną funkcję nielubianego cerbera, który miałby realnie strzec jednego z fundamentów niezależności - zrównoważonego budżetu.

sobota, 3 września 2016

Trzecia bitwa o handel

W ramach sezonu politycznego czeka nas jesienią trzecia w okresie nowożytnej historii Polski polityczna bitwa o handel. Pierwsza miała miejsce wkrótce po wojnie. Druga, mimo że rozpoczęła się także w PRL-u oznaczała wielką rewolucję liberalną i pozostaje dla zwolenników ograniczenia roli państwa niedoścignionym wzorem.

Trzecia bitwa, zgodnie z logiką historyczną, ma zatem rys kontrrewolucyjny w stosunku do tej drugiej. W ulotnych, jak moje, zapiskach, nie będę powtarzał argumentów, które od kilku lat krążą nie tylko po Polsce i Europie. Będą one powtarzane do znudzenia jeszcze wielokrotnie w najbliższych tygodniach.

Na dwie sprawy jednak warto zwrócić uwagę. Po pierwsze na naturalnie odrębne narracje (takie eleganckie słowo, dawniej mówiono po prostu "propaganda") zwolenników i przeciwników zmian. Można je także zidentyfikować jako mniej lub bardziej uświadomione odkrycie intencji. Pierwszy to stary marksowski dualizm kapitału i pracy. Sama ustawa oczywiście kapitałowi wielko-sklepowemu nie zaszkodzi, jakkolwiek teraz sprzedaje się dobrze. Problem pojawi się w ciągu kilku miesięcy od wdrożenia zmian. Proste analizy i doświadczenia międzynarodowe nie pozostawiają tu większych wątpliwości.

Drugi element narracji jest związany ze stylem życia. Jest on w istocie poważniejszy, ponieważ nie dotyczy rozgrywek o pieniądze tylko o to, jak mamy spędzać czas. Zwolennicy mówią o tym, że niedzielny czas jest dla rodziny (mając na myśli tak pracowników sklepów jak i klientów), przeciwnicy - o swobodzie wyboru i innych grupach zawodowych, które systematycznie w niedzielę i święta jednak pracują.

Ten drugi argument jest znacznie istotniejszy. W istocie, sobotni i niedzielny czas spędzany w galeriach handlowych to nie tylko potrzeba ale i (konsumpcyjny) model życia, wręcz jego symbol. Napędza on konsumpcję od wyjścia z domu (paliwo do samochodu) po powrót. Oczywiście czas spędzony w galerii niekoniecznie zmieni się w czas spędzony z rodziną, na aktywnym wypoczynku czy rozwijaniu hobby.

Z tego powodu uważam, że do rozstrzygnięcia tego sporu najlepszym narzędziem byłoby referendum. Po pierwsze - decyzja jest rzeczywiście ważka i ma skutki dla większości obywateli. Po wtóre, niezależnie od rozstrzygnięcia - byłaby trwalsza. Dla ludzi i ich gospodarki (mam na myśli nie tylko ekonomię ale i dysponowanie czasem) wcale nie jest korzystne, aby tego typu rozwiązania były tymczasowe i zmieniane z przyczyn, na których zrozumienie i zaakceptowanie większość społeczeństwa nie ma szans. Po trzecie, mimo że kampania referendalna byłaby zdominowana przez dyskusję ideologiczną, to jednak nie jest to kwestia o aż takim ładunku etyczno-moralnym jak aborcja czy eutanazja. Nie mamy też z sytuacją o wielorakich i trudnych do wytłumaczenia uwarunkowaniach państwa - jak choćby w przypadku Brexitu. Debata mogłaby się okazać więc całkiem pożyteczna także w praktyce. Trudno też polemizować z kolejnym argumentem, że jako społeczeństwo dojrzeliśmy do brania odpowiedzialności za decyzję. Akceptacja rozstrzygnięcia byłaby zatem znacznie większa niż przy centralnym modelu podjęcia tak ważkiej decyzji.

Wreszcie, za kilkadziesiąt lat, kiedy już i tych co forsują zmiany jak i tych, którzy się im sprzeciwiają nie będzie w większości na tym świecie, pozostanie krótka encyklopedyczna notatka. Wciąż nie jest jeszcze przesądzone, czy będzie ona krytyczna czy wskaże, że ta decyzja miała wpływ na inne, ważniejsze jeszcze wydarzenia, które były z nią związane. Przekonanie społeczeństwa do swoich racji nie jest łatwe. Jednak brak akceptacji to także brak rozstrzygnięcia i ciągła krytyka, że elity podejmują decyzję nad głowami obywateli.

PS. 1. Wypada przyznać się w tym miejscu do własnego zapatrywania. Osobiście nie za bardzo lubię jeździć do wielkich centrów handlowych, zarówno w niedzielę jak i w inne dni tygodnia. Nie mniej trzeba uczciwie przyznać, że kilka, kilkanaście razy w roku robię to także dzień wolny.
PS. 2. Zwolennikom ograniczania handlu w niedzielę chciałem zaproponować inny model, powiązany z niezbyt (najdelikatniej ujmując) udanym podatkiem od sklepów. Czyż nie prościej byłoby nałożyć podatek proporcjonalny do iloczynu powierzchni handlowej/powierzchni dostępnych parkingów i liczby godzin otwarcia, w tym w dni ustawowo wolne od pracy? Dobrze "wykalibrowany" podatek mógłby być całkiem sprawiedliwy i zmotywowałby na przykład sklepy do znaczącego ograniczenia ale nie likwidacji dostępu w niedziele? Wilk czasu dla rodziny jak i owca wolnego wyboru byłyby całe a i rozwiązanie podatkowe mogłoby być lepsze i efektywniejsze od obecnie wprowadzonego.

Młodszym czytelnikom, dla przypomnienia historii:

sobota, 16 lipca 2016

Wody potopu już opadają

Gdy patrzyłem przedwczoraj przez okno, które przez długie godziny zalewały dosłownie wiadra wody, skojarzenie z biblijną powodzią nasuwało się samo. Szybko też wróciły wspomnienia sprzed kilkunastu lat, kiedy "małe" przygotowanie do kolejnej ulewy stulecia przechodziliśmy.

Moje miasto, tak jak Noe, przygotowywało się do potopu. Oczywiście, w przeciwieństwie do Noego nie zbudowaliśmy wielkiej łodzi, mogącej pływać po dowolnie głębokiej wodzie. Nie było to w gruncie rzeczy takie złe, jesli pamięta sie, że patriarcha wziął tylko po parze stworzeń każdego gatunku. Dlatego powódź, chociaż jej skutki nie były aż tak dotkliwe, jak tej sprzed 15 lat, w rzeczywistości nie była zaskoczeniem. Wtedy dla ponad 300 osób trzeba było pilnie szukać nowych mieszkań a i wartosc innych strat materialnych była większa.
15 lat temu najbardziej ucierpiała Orunia, południowa, położona na granicy Żuław (czyli nisko nad poziomem morza), post-przemysłowa i post-robotnicza dzielnica Gdańska. Kanał Raduni, widoczny na zdjęciu nie wytrzymał naporu wody z bardzo intensywnych opadów, większych niż srednia miesięczna, jednak zdecydowanie niższych niż przedwczorajszy deszcz. Kanał tym razem wytrzymał, chociaż praktycznie bez rezerwy na choćby 10% wody więcej. Co ciekawe, zakończenie remontu to kwestia ostatnich dwóch lat, czyli także na praktycznie na ostatnią chwilę.

Tym razem bardziej ucierpiał śródmiejski Wrzeszcz i część węzłów komunikacyjnych, prawie przecinając miasto mniej więcej wzdłuż torów SKM (Szybkiej Kolei Miejskiej). Wtedy i dzisiaj miała miejsce intensywna dyskusja. Teraz, jak się wydaje, przybrała zupełnie inną temperaturę, co może być namacalnym dowodem na ocieplenie klimatu.
Oczywiście, w pierwszej kolejności, jak zwykle, obwiniane są władze. Nie chcą wchodzić w szczegóły argumentów, na których końcu są i odszkodowania dla tych, którzy ucierpieli, jak i kolejne wybory lokalne, chciałbym na kilka spraw zwrócić uwagę.

Trudno nie zgodzić się z tezą, że na ostateczny przebieg powodzi miało wpływ "zabetonowanie" (też "wyasfaltowanie") górnego tarasu. Proces zabudowy wzgórz morenowych (tak, eureka, woda zgodnie z prawem grawitacji spływa z góry na dół ;) ) postępuje a wraz z nim szybka rozbudowa dróg, w tym szerokich, wygodnych 2-pasmówek. Uczciwość wymaga wskazania trzech przyczyn znacznie bardziej fundamentalnych od lokalnej polityki:
  • Popyt na mieszkania i boom inwestycyjny firm, szukających miejsca rozwoju. Żadna władza lokalna nie przetrwałaby kolejnych wyborów, jeśliby ten proces w większym wymiarze chciała hamować.
  • wzrost liczby samochodów (drogi i parkingi zabierają bardzo dużo powierzchni) na co dzień używanych przez Gdańszczan. Rozwój komunikacji zbiorowej i ścieżek rowerowych jest w Gdańsku bardziej niż przyzwoity, ale cóż ... wyborcy wolą jeździć samochodami.
  • Globalne ocieplenie klimatu, które prawdopodobnie spowoduje, że kolejnej powodzi możemy spodziewać się w ciągu 7-10 lat i że przyniesie ona ponad 200 litrów wody/m2. 2016 to raczej także nie będzie Gdańska powódź stulecia...Zdaję sobie sprawę, że część czytelników naukowców nie ceni, podobnie jak faktów. Ale cóż, lemingi też od czasu do czasu lecą w przepaść bez większej świadomości...
Dla chcących wiedzieć więcej:

wtorek, 12 lipca 2016

Samochody elektryczne czy autodemobilizacja? Żółte czy już czerwone światło dla samochodów?

Dwa tygodnie temu rząd ogłosił program Milion elektrycznych aut do 2025 roku. Być może słowo program brzmi nieco zbyt górnolotnie w stosunku do przedstawionych prezentacji ale niewątpliwie jest to ambitna koncepcja, przynajmniej porównywalna do podobnych projektów na świecie.
Rozciągnięcie jej na 10 lat oznacza z drugiej strony, że jest to pomysł politycznie bezpieczny, ponieważ rozciągnięty na prawie trzy kadencje. Uczciwie też trzeba dodać, że taka perspektywa czyni zeń także przedsięwzięcie zupełnie realne.

Czy projekt wart jest realizacji? Argumenty na TAK są dość poważne.
  • Zanieczyszczenie powietrza w ogóle lokuje Polskę w czołówce europejskiej stawki.
    Niemała w tym zasługa około 16 milionów samochodów o średniej wieku około 14 lat. Na marginesie warto przypomnieć, że administracja rządowa nie wie ile tak na prawdę jest samochodów, co tylko pozornie jest informacja nieistotną.
  • Większa liczba aut elektrycznych to mniejsze uzależnienie od ropy, wpływu wahań cen tego surowca na polską gospodarkę i poprawa bilansu w handlu zagranicznym.
  • Możliwość rozwoju polskich technologii i patentów. Samochody na prąd to wciąż technologicznie obszar rozwojowy, gdzie zdecydowanie łatwiej się poruszać niż po zoligarchizowanym świecie koncernów motoryzacyjnych.
Z pewnością można wskazać inne potencjalne korzyści. Jednocześnie, pod warunkiem szybkiej rozbudowy infrastruktury, trudno wskazać na jakieś zasadnicze mankamenty projektu.

W tym miejscu powinno paść tradycyjne pytanie: gdzie w tym wszystkim jest haczyk? Odpowiedź, bez najmniejszej trudności wszyscy już zdążyli sobie udzielić. Jak zwykle chodzi o pieniądze. O ile można dość łatwo nakłonić samorządy do kupowania elektrycznych autobusów to bez ekonomicznych zachęt trudno będzie osiągnąć to samo w stosunku do osobówek prywatnych i używanych przez małe firmy.W zasadzie nie ma innej drogi niż regulacja podatkowa (rozumiejąc zarówno same podatki jak i ulgi) i dotacyjna. Powiększanie deficytu budżetowego także należałoby zaliczyć do ścieżki podnoszenia podatków, jedynie odroczonej w czasie i powiększonej o odsetki dla banków. Jednocześnie jednak masowe kupowanie samochodów używanych za granicą to bardzo wymierne straty fiskalne. Akcyza i VAT zasilają niemiecki, holenderski czy francuski budżet, nowa danina będzie do wykorzystania w kraju. Pamiętając o poprzedniej próbie wprowadzenia tego rozwiązania nie czyniłbym zakładów, ze i obecny gabinet nie zrezygnuje ze zmiany.

Czy w tym kontekście należy czytać zapowiedzi reformy opodatkowania samochodów? Niezależnie od tego, czy rzeczywiście nowa danina zwiększy wpływy budżetowe czy będzie dla budżetu neutralna, ma szansę wpłynąć na zachowanie kierowców w całkiem krótkiej perspektywie. To jednak zupełnie odrębny temat.

wtorek, 21 czerwca 2016

Czas igrzysk, czas samotności?

Czas na wyznanie: nie jestem kibicem. Kilka razy próbowałem, nawet (uczciwie się przyznaję) trochę udawałem - ale nigdy nie odczułem w istocie żadnych kibicowskich emocji. Mój poprzedni wpis na ten temat był skoncentrowany na zdrowotnych aspektach kibicowania. Oczywiście krytyk zarzuci mi tu stronniczość i trochę słusznie - prawie każdy szuka uzasadnienia dla swojej postawy chętniej niż modyfikuje podstawę w oparciu o fakty ;).

Prawdą jest jednak to, że nie umiem patrzeć inaczej na tego typu imprezy niż jako na starą koncepcję Panem et circenses, która poza celami społeczno-politycznymi są przede wszystkim bachanaliami marketingu. Trudno ukryć, że tak proste triki pomagają zwiększyć sprzedaż ale to na prawdę działa. Przy okazji jest to czas zupełnie niezrozumiałej (w znaczeniu wokół czego?) integracji w ramach państw narodowych. Ten element, widoczny w formie wywieszania flag i banerów nie jest na szczęście, w przeciwieństwie do diety i emocji "sportowych", szkodliwy. Nie mam tu przy tym także na myśli marginesu (w znaczeniu wielkości grup a nie stratyfikacji społecznej) tzw. pseudokibiców z ich przemocą i ustawkami. Bardziej frapujące jest uleganie tym emocjom prawie całego faktycznego "otoczenia"...

Przy okazji małe zaskoczenie. Kibice z Polski mianowali się obrońcami europejskiej kultury. Zdając sobie sprawę, że było to hasło PRZECIW imigrantom. Z drugiej strony budzi ono jednak malutką nadzieję - wiecie co mam na myśli :).

Po sprawdzeniu wiem, że podobnie postrzegających igrzyska jest więcej, chociaż jest "nas" zdecydowana mniejszość. Szukając pozytywów sięgam po zaległe lektury spokojnie czekając aż igrzyska miną i przyjaciele zadzwonią w innej, niż mecz sprawie ;)

piątek, 17 czerwca 2016

Brexit, czyli Airstrip One of Oceania, urzeczywistnia się?

Ponieważ mimo kilku prób nie potrafię zainteresować się sportem, o czym gdzie indziej wspominałem, pozostaje szukać nowych a w miarę świeżych tematów. Nie sposób w tym zauważyć Wyspiarzy, którzy już przygotowują się do rzucenia cum i odpłynięcia ... w nie-do-końca znane rejony.Jeszcze kilka tygodni temu taka decyzja wydawała się dużo mniej prawdopodobna. Teraz, mimo, że nie jest jeszcze przesądzana, staje się już jasne, że cała Europa powinna zacząć myśleć o zupełnie nowych mapach i planach.

Przyszłość (w naszej ludzkiej logice) wynika z przeszłości, może warto zastanowić się, dlaczego do decyzji o wyjściu rzeczywiście może dojść. Dwa elementy są istotne:
  1. Kto będzie głosował za wyjściem
  2. Jak doszło do tego, że zmienili oni zdanie (lub nie tyle zmienili, co podjęli decyzje).
Odpowiedź, oparta nie na publicystycznych dywagacjach ale profesjonalnych badaniach socjologicznych, jest dość oczywista. To osoby o niższym niż mediana poziomie wykształcenia, o niskich przychodach z pracy, często korzystający z wsparcia państwa socjalnego, mniej mobilna i mniej wyrobiona a tym samym zaangażowana politycznie. Na tyle jednak aktywna, że głosująca w wyborach i referendach. Jeśli już coś czytają, to tzw. bulwarówki.
Właśnie drugi czynnik, opiniotwórcze dla tych grup społecznych media, tą decyzję wypracowały. Nie tylko dzisiaj, ponieważ retoryka skierowana przeciw Unii była stałym elementem przekazu tych mediów.

Tu dochodzimy do najciekawszego pytania. Dlaczego tabloidy (słowo "bulwarówka" bardziej mi się podoba, a Wam?) taką decyzję podjęły i ostatecznie (wciąż prawdopodobnie) przeważyły szale wyniku? Z pewnością zrobili to ich właściciele, z najbardziej znanym na świecie p. Murdochem na czele. Dlaczego właściciele podjęli taką decyzję? Z wszystkich odpowiedzi naiwnością byłoby sądzić, że był to akt bezinteresowny i ideowy. Znacznie bardziej prawdopodobna wydaje się wersja, że linia ta została przyjęta z powodu pieniędzy. Pieniędzy i władzy, która te pieniądze zabezpieczy...

Słyszę w tym momencie myśli czytelników: "dla pieniędzy? ale przecież Londyńskie City jest raczej za pozostaniem w UE, czyli biznes chyba w Unii chce zostać, prawda?". Warto rozróżnić. City jeśli chodzi o ludzi to są to dobrze zarabiający fachowcy pracujący dla swoich firm. Patrzą na ich rozwój ale rozumieją całą gospodarkę. Bez wątpienia cała gospodarka zyskuje na integracji europejskiej, nie oznacza to, że wszystkie firmy i zawsze na integracji zyskują. Oczywiście, niektóre radzą sobie zdecydowanie lepiej, lobbowanie firm w instytucjach UE to cała osobna księga ... nie mniej jednak warto dodać dwa do dwóch.

Dla wielu korporacji silna Komisja to nie lada wyzwanie. Kilka przykładów z brzegu, z pewnością łatwo znaleźć można byłoby więcej. Batalia o roaming, korzystna dla każdego konsumenta, nawet sporadycznie wyjeżdżającego za granicę - ale niekoniecznie dla zysków telekomów. Ochrona danych osobowych. Regulacje dotyczące podatków i zysków transferowych ... Jest dość oczywiste, że z samymi rządami narodowymi jednak nieco łatwiej sobie poradzić. Choćby dlatego, że nawet dla średniego kraju batalia z dużą korporacją to już olbrzymie wyzwanie. Komisja natomiast to partner, z którym trzeba się liczyć.

Oczywiście, można wymienić wiele innych grup interesów, czasami zbiorowych, którym wyjście z UE teoretycznie byłoby na rękę. Można wskazać na błędy samej Unii, niestety ich nie brakuje ale też nikt nie jest nieomylny a lobbyingowi ulegają wszystkie władze - począwszy od samorządów. Wreszcie dla Anglii, z punktu widzenia geopolitycznego, obecność w organizacji nie ma aż tak poważnych atutów jak dla Polski, Litwy czy Czech. Mają trwały sojusz z USA i jakkolwiek w powiązaniu z Unią są lepszym partnerem to przecież Wyspy są ostatnim kawałkiem Europy (licząc łącznie z Gibraltarem ;) ), który porzucą, nawet jeśli wygrałby Trump. O tym, że krótkoterminowo na decyzji (wciąż zastzregając się, że przyszłej a przez to niepewnej) zyskuje zupełnie inne mocarstwo rozpisywać się chyba nie trzeba?

Natomiast przegranym będą Polacy, którzy postawili na Anglię, jako miejsce pracy. Pomijając emigrację zadomowioną w drugim i trzecim pokoleniu oraz trudno zastępowalnych fachowców, staną się po prostu wygodną, niedrogą, kompetentną i łatwo wymienialną siłą roboczą. Dopóki jest wzrost gospodarczy nikt oczywiście nikogo nie wyrzuci. Jednak w przypadku pogorszenia koniunktury znacznie łatwiej będzie wskazać drogę do domu zamiast płacić zasiłki na takiej samej zasadzie jak rdzennym mieszkańcom. Jeśli koniunktura wróci - łatwo będzie z powrotem wpuścić niezbędną ilość rąk do pracy...Inna sprawa, że głosujący za nie uzyskają bynajmniej tego, na co liczą: podniesienie swoich wynagrodzeń poprzez zablokowanie miejsc pracy przed konkurencją. Po prostu nie rozumieją, że tak ten świat nie działa...

środa, 6 kwietnia 2016

Ślubowanie od imigrantów

Zacznę od osobistego wątku, który ma pewne odniesienie. Gdy zaczynałem studia otrzymałem od pań w dziekanacie do wypełnienia ślubowanie studenckie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie użyto tam sformułowania zobowiązania do pracy na rzecz Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ślubowania nie podpisałem a w czasie uroczystego odczytywania roty przysięgi siedziałem. Nie, nie byłem żadnym bohaterem. Byłem w tłumie studentów, kolejność była alfabetyczna, nikt mnie jeszcze nie znał. Po jakimś czasie dziekanat zorientował się, że brakuje tego pisma i nawet mnie wzywali. Zignorowałem - i do dzisiaj nie wiem, czy po prostu zwyciężył charakterystyczny dla końcówki PRL bałagan, czy (mam nadzieję, że tak właśnie było, bo zawsze miło wierzyć w ludzi) jakaś życzliwa pani w dziekanacie, dyskretnie zamiotła sprawę pod dywan. Nie stanąłem zatem pod presję: podpisz albo relegujemy was ze studiów (nawet pewnie na Ty by było, chociaż "wy" jako rusycyzm był dość modny w ustach funkcjonariuszy ludowej ojczyzny). Nie stanąłem, na szczęście, przed taką diabelską alternatywą. Nikt do końca w tym czasie nie mógł wiedzieć, że przysięga stanie się bezprzedmiotowa, a PRL zniknie. Chociaż nie do końca...ale to zupełnie inny temat. Czyli z jednej strony ktoś mógłby zapytać: po co było kruszyć kopie?

Może byłem młody, naładowany różną, z reguły nielegalną lub półlegalną literaturą, formacją ideową otrzymywaną od starszych kolegów, o zgodności słów i czynów. Część rekrutów (mówiąc szczerze - znikoma) powoływanych do obowiązkowej służby wojskowej odmawiało przysięgi, co w kilku przypadkach skończyło się represjami i łamaniem karier. Oczywiście, można powiedzieć, że czyn (czy w zasadzie odmowa) nie miała znaczenia. Dzisiejszej młodzieży od razu wyjaśniam: organizacja żadnego buntu nie wchodziła praktycznie w rachubę. Nawiązuję jednak do tej osobistej (i ojczystej nieco) historii zupełnie z innego powodu.

Nie złożyłem tej przysięgi bo raczej chciałem przyczynić się do końca PRL niż służyć temu państwu. Dzięki zbiegowi okoliczności (czyżby?) było to łatwe. Nie uważam jednak, że składanie ślubowania to sam w sobie zły obyczaj. Jego początki sięgają w mroki historii, w każdym bądź razie już starożytni, od których mamy pierwsze słowa pisane. Potem chrześcijaństwo trochę w tej praktyce zmieniło (ale też nie pora na tą dygresję dzisiaj w tym miejscu).

Jeśli wierzysz w sprawę, cel, zasady - to jak najbardziej publiczne wypowiedzenie ślubowania ma dużą moc wiążącą. Jeśli deklarujesz coś, w co tak na prawdę nie wierzysz to albo zaczniesz w to wierzyć, dążąc do równowagi słów i czynów albo wpadniesz w cynizm. W pierwszym przypadku idziesz po prostu konsekwentnie od swojej pierwszej decyzji w drugim pozostajesz cynikiem (nie w znaczeniu greckim bynajmniej, tylko potocznym).

Spodziewam się też innego głosu krytyki. Oto ci, którzy będą chcieli się w Polsce (Belgii, Niemczech, Anglii) znaleźć, może nawet złożą podpis pod dokumentem, może złożą uroczyście zobowiązanie - ale co, jeśli zrobią to tylko pod przymusem a w rzeczywistości nie będą chcieli uznać prymatu praw i obyczajów kraju gościnnego? Oczywiście takie ryzyko istnieje. Jednak w przypadku naruszenia prawa daje społeczeństwu goszczącemu bardzo mocny argument. Przybywając do nas zgodziłeś się przyjąć nasze prawa i szanować nasze tradycje. Jeśli je łamiesz, robisz to nie z niewiedzy ale ze złej woli. Złamałeś nie tylko prawo. Złamałeś własne słowo.

Kilka źródeł: PS. Na zdjęciu pomnik na gdańskiej Oruni upamiętniający udział społeczności Tatarów w obronie wspólnej ojczyzny.

środa, 30 marca 2016

Wszystko już zostało zapisane

Zbliża się nieubłaganie rok od chwili pierwszego wpisu. Rok obfitujący w zdarzenia nie tylko w życiu, biegu spraw w kraju ale i na świecie. Przemijanie "postaci tego świata" nie jest oczywiście żadnym odkryciem. Nie taką też mam ambicję.
Piszę dla siebie, przyjaciół i osób, których osobiście nie miałem okazji poznać, które mój przyciężkawy styl pisania nie przeszkadza a czasami nawet jakąś polemikę napiszą. Żaden projekt, jeśli ma się rozwijać, nie powinien trwać w takich samych ramach.

Postaram się zatem zmienić w tym kierunku, aby "Zapiski" były bardziej osobiste i ogólne, szybsze szkice a większy wysiłek merytoryczny zaangażować w inne miejsce, to jest "Zdrowie Publiczne".

Wracając do tematu ...
Przekleństwem naszych czasów jest to, że wszystko niemal, co miało zostać napisane, zostało... Problemem jest to, że nie sposób wszystkiego przeczytać, to zaś, co przeczytać się udaje, nie jest z reguły niczym nowym. W dodatku, nawet jeśli jest coś zupełnie nowego, to znika w terabajtach śmieciowych informacji. Jeśli jednak na jakąś perełkę uda się odnaleźć lub będzie jakiś drogowskaz, znak na przyszłość - nie zawaham się podzielić.

Wciąż jednak, nawet jeśli to co zapiszę, rozwieje wiatr czy zmyje deszcz, wiem, że warto. Jeśli chociaż z jedną osobą mogę podzielić się swoimi zapiskami, będę próbował. Może częściej wracając do ważnych myśli, które na przestrzeni stuleci zostały złapane na kamiennych tablicach, pergaminach, księgach i twardych dyskach...("powtórzył Mały Książę, żeby zapamiętać")...

poniedziałek, 29 lutego 2016

Żądają dla niego kary śmierci ...

Wydawałoby się, że tak oczywista sprawa, jak instytucja kary śmierci nie jest ani ciekawym, ani aktualnym tematem. Niedawna jednak rozmowa w dość wąskim gronie znajomych i przyjaciół przekonała mnie, że wcale tak być nie musi.
Zapytałem następnie kilka kolejnych osób, tym razem już z góry zastanawiając się, na jakie odpowiedzi powinienem się przygotować, biorąc pod uwagę nawet nie tyle poglądy, co charakter indagowanych. W tym momencie zaskoczenia już nie było i odpowiedzi okazały w większości zgodne z takimi, jakich spodziewałem się od danej osoby usłyszeć. Dziękuję za Wasze opinie i sugestie, dzięki którym wzbogaciłem ten wpis :) .

Moratorium a następnie zniesienie kary śmierci zostało wprowadzone oczywiście wbrew opinii społecznej większości. Decyzja ta była podjęta, mniej lub bardziej świadomie, przez ówczesne (przełom lat 80 i 90-tych) elity. Warto przypomnieć, że postulat abolicjonistyczny został sformułowany w wyraźnej kontrze do rozwiązań PRL-owskich. Dodatkową motywacją była chęć dołączenia do klubu UE, gdzie abolicjonizm przeforsowali ojcowie założyciele, głównie zresztą z partii chadeckich. Ponieważ jednak krążenie elit jest faktem, zwrotna fala starych rozwiązań jest jedynie kwestią czasu, skoro tylko nowi przedstawiciele (w sensie zdecydowanie bardziej pokoleniowym niż politycznym) klasy wyższej uznają, że takie rozwiązanie będzie korzystne w celu utrwalenia i wzmocnienia swojej pozycji. Potwierdza to stała obecność postulatu przywrócenia tej kary przez marginalne chociaż głośne siły polityczne. W samej Unii zresztą nie sposób nie zauważyć erozji wartości, które były z założenia jej fundamentami.

Dlatego warto zacząć od pytania, co jest lepsze dla społeczeństwa, ponieważ sam fakt, że dany pogląd w danym czasie przeważa nie dowodzi bynajmniej, że jest on słuszny. Odpowiedź jest trudna i to nie tylko z tego powodu, że społeczeństwo jest pojęciem abstrakcyjnym i bardzo złożonym. Dlatego w komunikacji społecznej debata z merytorycznej przeradza się w dyskusję ideologiczną. Ta zaś opiera się na wierzeniach i wypływających z nich emocjach. W przypadku KS ośmieliłbym się na jeszcze radykalniejszą tezę: jest oparty na emocjach i wypływających z nich "wierzeń". To sprawia, że kwestia jest spłycana i argumenty nie przekonują nikogo, w myśl zasady "jeśli dowody wskazują inaczej, to tym gorzej dla dowodów". Na marginesie i ewentualnie do osobnego rozwinięcia warto pamiętać, ze takie ideologiczne "tematy" ułatwiają elitom (nie tylko politycznym) manipulowaniem opiniami społecznymi dla własnych celów.

Istotne jest pytanie, dlaczego wciąż, chociaż minęło już więcej niż jedno pokolenie od wykonania ostatniego wyroku, przeważają w Polsce zwolennicy wieszania (wstrzykiwania trucizny, rozstrzelania, zgilotynowania, ... niepotrzebne skreślić). Po pierwsze jej istnienie (lub postulowanie przywrócenia) odpowiada na instynktowne oczekiwanie "twardej odpowiedzi" dla osób w sposób szczególnie ostry łamiących normy społeczne. Stąd już tylko krok od postawienia postulatu - na przykład po szczególnie odrażającej zbrodni. Drugą przyczyną jest moim zdaniem ... ekonomia. Dlaczego mamy zapewniać mordercy, często do końca jego dni, wikt, opierunek i opiekę lekarską. Dla porządku wymienić należałoby jeszcze jeden powód, wyrażany słowami "gdyby za coś takiego groziła czapa - na pewno potencjalny przestępca nie odważyłby się na taki krok". To ostatnie zdanie jest jednak raczej usprawiedliwieniem dla wyznawanej opinii (opartej na emocjonalnej potrzebie zemsty) i raczej racjonalizuje instytucję KS, ponieważ w domyśle mówi "nie jestem za zabijaniem, kara ma odstraszać i niekoniecznie od razu po nią sięgać". Ta ostatnia teza budzi zresztą największy opór ze strony abolicjonistów, jako że nie udało się jednoznacznie udowodnić prawdziwości tezy "odstraszania". Na marginesie - skoro zwolenników jest więcej określenie mniejszości abolicjonistami wciąż wydaje mi się zasadne... Dodajmy, że w czasach wirtualizacji życia domaganie się "twardej odpowiedzi" także staje się tańsze.

Podsumowując, możemy uznać się za kraj praktykujący abolicjonizm ale w niego niewierzący. Abolicjoniści mogliby być nawet dumni, że w przeciwieństwie do niektórych krajów, jak np. Arabii Saudyjskiej czy Iranu, gdzie karą śmierci jest m.in. zagrożona apostazja, homoseksualizm czy cudzołóstwo, czego przecież nikt w Polsce nie postuluje (jeszcze?). Mogliby, gdyby nie fakt, że ... są w znaczącej mniejszości. Większość zaś popiera KS w racjonalizującej żądzę zemsty nadziei na złudne bezpieczeństwo. Korea Północna, Chiny, Iran, Arabia Saudyjska czy Sudan - z pewnością trudno przyjąć, że jest tam dzięki pożądanego w opinii większości naszego społeczeństwa bezpieczniej. Podobnie jest zresztą jeśli chodzi o "demokratyczny wyjątek", czyli USA, gdzie wbrew dowodom, ze względu na wolę większości rozwiązanie ostateczne jest praktykowane. Na marginesie, statystka wskazuje, że to właśnie kraje islamskie przodują w uśmiercaniu w imię prawa, z uwzględnieniem oczywiście proporcji wielkości danego kraju i niepewności, co do danych pochodzących z Chin i Korei Północnej. Nie przeszkadza to na łączenie w niektórych grupach radykalnych postaw antyislamskich i popierania instytucji KS.

Uzasadnione jest postawienie hipotezy, że postawa retencjonistyczna wobec KS może wiązać się z większą wiarą w moc sprawczą państwa oraz postawami autorytarnymi. Fale demokratyzacji wiązały się raczej z ograniczaniem surowości karania a nawrót autorytarnych czy totalitarnych form sprawowania władzy z zaostrzaniami, czasami skrajnymi, w tym zakresie. Przykładem kraju, który znacząco odbiega od wzoru zachodnioeuropejskiego, jak wspomniałem wyżej, pozostają Stany Zjednoczone AP. Sytuacja nie jest tam wszelako jednoznaczna, ponieważ poszczególne Stany podchodzą do KS w różny sposób. Bardzo ciekawe zestawienie statystyczne, podważające odstraszającą funkcje KS Death Penalty Information Center. Z drugiej strony, można też postawić hipotezę, że obserwowany w tym kraju powolny odwrót od kary śmierci ... też ma podłoże ekonomiczne. Odsyłam do ostatniej lektury w przypisach.

Jak zaznaczyłem na początku, kwestia KS jest natury ideologicznej i pozostaje w domenie spraw wiary i wyznawanych wartości. Przetoczona powyżej statystyka uprawnia bowiem do jeszcze innej hipotezy. Skoro PAŃSTWO legalnie zabija w czasie pokoju swoich obywateli, o znaczy, że w pewien sposób autoryzuje i daje przykład, jak należy problemy rozwiązywać... JP II wypowiadał się generalnie przeciw karze śmierci a stanowisko w oficjalnych dokumentach Kościoła katolickiego od dawna podkreślało ograniczona tolerancję dla KS z zastrzeżeniem spełnienia licznych ograniczeń w jej stosowaniu. Miało to chyba całkiem poważny efekt. Osoby wierzące i praktykujące wg. badań CBOS w większym odsetku są abolicjonistami niż inne grupy społeczne. Największy wśród wierzących-niepraktykujących i niewierzących - praktykujących. Żeby jednak było jeszcze ciekawiej, to w przypadku konsekwentnych ateistów (agnostyków) znowu odsetek zwolenników kary nieodwracalnej znowu spada. Także w miarę wzrostu poziomu wykształcenia a nawet postępów na studiach prawniczych przybywa abolicjonistów. Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli kwestia najwyższego wymiaru kary wróci na forum debaty społecznej, to siłą rzeczy poziom retencjonistów raczej spadnie. Nadzieja zaś ... umiera ostatnia.
  1. O postawach młodych prawników - ciekawa rozprawa, ponieważ napisana w ramach grupy rówieśniczej
  2. Aktualne informacje o praktykowaniu KS na naszej planecie
  3. Młody Kazik zasugerował tytuł niniejszego wpisu ;)
  4. Pocztowcy mieliby mniejsze szanse na pośmiertną rewizję wyroków, a tym samym potępienie samego faktu morderstwa, gdyby w Wolnym Mieście Gdańsku dopuszczalny byłby najwyższy wymiar kary.
  5. Przestępstwa i biznes, jak zwykle łączą się ideologia i polityka z biznesem.
  6. Wpis powiązany tematycznie, jako że zjawiska łączą się ze sobą.
PS. Trochę związany z zapiskiem jest nieco starszy wątek "O cywilizacji broni"

sobota, 9 stycznia 2016

Zima zła? O morsowaniu i nie tylko ...

Po rekordowo ciepłym grudniu nadszedł mroźny początek stycznia. Dokładniej silny mróz, poniżej -10oC trwał raptem kilka dni i już przyszła odwilż. Zima oczywiście wpływa na życie jednostek i społeczeństw. Do tego stopnia, że nomenklatura meteorologiczna znalazła swoje drugie znaczenia, jak choćby 'zamrożenie relacji' czy 'odwilż w stosunkach'. Teraz jednak nie mam zamiaru iść w kierunku językowo-politycznych dygresji.
Niskie temperatury budzą atawistyczną potrzebę ograniczenia aktywności i mimo stałocieplności potrzebę zaszycia się pod kocem najlepiej przy kominku lub (częściej) przy kaloryferze ;). Tymczasem zmniejszenie aktywności nie jest bynajmniej lekarstwem. Wręcz przeciwnie - to właśnie aktywność fizyczna i psychiczna poprawia odporność, zmniejsza ryzyko depresji i złego samopoczucia. W czasach prawdziwych zim (pamiętacie nostalgiczną I'm Dreaming of a White Christmas?) zimowe sporty były nie tylko domeną oglądanych w TV zawodowców lub tygodniowego wyjazdu na narty.

Ten ostatni zwyczaj klasy średniej też zresztą cokolwiek zbacza na manowce. Jako, że sam ulegam co roku temu obyczajowi, mogę chyba pozwolić sobie na jego krytykę, nie będąc oskarżony, że mówię źle o zjawisku, o którym nie mam pojęcia. Już nie tylko same wyciągi ale wręcz podgrzewane fotele w wyciągach, rozbudowująca się z prędkością światła infrastruktura, słowem postępująca komercjalizacja czyni z nart zjawisko bardziej konsumpcyjnym niż rekreacyjnym. Zapewne dlatego jako pewna alternatywa powstała nowa moda, wciąż początkująca, na ski-touring. Pozostaje mieć nadzieję, że uniknie takiej komercjalizacji jak to ma miejsce z "narciarstwem". Czyli także dużej popularności...

Jednak większość Polski to obszar nizinny i płaski, ewentualnie lekko pagórkowaty. Stąd narty "górskie" pozostaną dla większości co najwyżej corocznym "eventem". Jeszcze ćwierć wieków temu przez 5-6 tygodni w roku można było korzystać z sanek czy nart biegowych. Nieco mniejsze "straty" odnotowuje jazda na łyżwach (głównie dzięki miejskim lodowiskom ze sztuczną, to jest chłodzącą klimatyzacjom). W efekcie oferta aktywności zdecydowanie ... stopniała ;). Trochę szkoda, ponieważ zmiany są raczej w perspektywie kilku pokoleń nieodwracalne. Pozostaje szukać substytutów i alternatyw.

Na samym końcu chciałbym przejść do jeszcze jednej aktywności, którą można podejmować zimą, to jest kąpieli zimowych, zwanych też morsowaniem (dla językoznawców także pewna gratka te dynamicznie rozwijające się znaczenia i formy wyrazów ;) ). Ponieważ w zeszłym roku podjąłem "noworoczne" postanowienie nie kończenia bałtyckiego sezonu kąpielowego i udało się dotrzymać, także uważam, że kilka słów warto o tym dziwactwie napisać. Od razu musze wyjaśnić przyczyny tej dziwacznej decyzji. Jako pół-emigrant krajowy (czy też, jeśli ktoś woli - gdański słoik w Warszawie) uznałem, że jedną ze stron związanych z pracą ponoszę jest przeniesienie się na większość tygodnia głęboko do interioru i oddalenie się od linii brzegowej. "Postanowienie" zatem było jedną z prób rekompensaty. Zwykle przecież, to co mamy w zasięgu wcale nie daje nam satysfakcji a z reguły z tego nie korzystamy, gdy się jednak nieco oddala - jest żal, który albo pomoże się zmobilizować albo przyczyni się do rozwoju depresji.

Wypełnione postanowienie oprócz ogólnej satysfakcji (mam nadzieję, nie przeradzającej się w samouwielbienie i zarozumiałość ;) ) przyniosło kilka ciekawych obserwacji. Po pierwsze większość rozmawiających na ten temat zadawała pytanie, w którym momencie jest najzimniej. Odpowiedź jest oczywista, chociaż przed udzieleniem jej po raz pierwszy musiałem się zastanowić. Najzimniej jest przed wejściem do wody a właściwie przed wejściem na plażę. Druga obserwacja jest natury socjologicznej. W Gdańsku i Sopocie jest kilkaset osób (około promila populacji generalnej) mniej lub bardziej regularnie korzystających z radości zimnych kąpieli.
Zdecydowana większość robi to w mniejszych lub większych grupach, całkiem sporo w formalnych klubach. Rzecz jasna to żadne odkrycie, ze człowiek jest istotą społeczną i nie to, że istnieją owe kluby jest najistotniejsze ale skala rozwoju tych organizacji. Mniejszy udział "samotnych wilków" w tej grupie, gdzie przecież, w przeciwieństwie choćby do gier zespołowych, samoorganizacja nie wynika z istoty korzystania z plaży i morza. Stawiam hipotezę, że wynika właśnie z pewnego wyalienowania i "dziwactwa" wynikającego z poczucia pozostawania w sprzeczności z naturą człowieka.

Tradycyjnie dwa linki trochę na temat ;)
  • Gdańskie Morsy - prawdopodobnie jedna z najstarszych i największych organizacji tego typu, obecnie jest ich w Polsce z pewnością kilkadziesiąt.
  • Ski-touring nowa moda ale z perspektywami, oby z niezbyt dużymi ;)